Minęły zaledwie trzy miesiące od premiery "Bezlitosnych", a na sklepowych półkach można ujrzeć już jedenastą i najnowszą część serii "Pretty Little Liars" opowiadającą o losach czterech młodych mieszkanek Rosewood. Co mnie najbardziej zaskoczyło w tym tomie? Bohaterki. Szkoda tylko, że ta niespodzianka nie była zbyt miła. Z poprzednich części wiadomo, że A. to manipulator/ka, która jest scenarzyst(k)ą i reżyser(k)ą jednocześnie. W założeniu Kłamczuchy mają grać tak, jak A. im rozkaże. Niektóre sytuacje rzeczywiście wymagały ślepego posłuszeństwa, gdyż bohaterki znalazły się między młotem a kowadłem. Gdy takie zachowanie jest logicznie uzasadnione, nie ma problemu. Niestety, w wielu przypadkach na próżno szukać sensu. Działania dziewczyn w "Olśniewających" w moim odczuciu były jakąś pomyłką. Przez połowę książki zastanawiam się, dlaczego bohaterki przez właściwie większość nic sobie nie robią z tego, że ktoś je prześladuje. Zaczynają działać, kiedy A. napsuje im krwi, jednak przez większość książki biegają w kółko jak mysz w kołowrotku.
Moim zdaniem, najgorzej wypadła Hanna, nigdy za bardzo za nią nie przepadałam, lecz w trakcie czytania jedenastej części po prostu ręce mi opadły. Po lekturze "Bezlitosnych" myślałam, że panna Marin wyrosła ze szczeniackiego zachowania. Sama się przekonałam, że nic się nie zmieniła albo inaczej - zmieniła się... Na gorsze. Jej zachowanie skutecznie mnie od niej zniechęciło. A dlaczego? Mimo iż Hanna ma stalkera, sama w niego się zmienia, by z egoistycznych pobudek podręczyć Bogu ducha winną dziewczynę. I to nie byłoby takie kiepskie, gdyby autorka pokazała drugą stronę ludzkiej natury - obłudę i chęć ratowania wyłącznie własnej skóry. Tak, to mógł być niezły materiał na pokazanie głównej bohaterki jako tej złej. Mógł być. Co poszło nie tak? Na koniec Hanna wychodzi na boginię, jest święta i ogólnie cudowna, nikt nie może jej przewyższyć. Nie mam pojęcia, co skusiło autorkę na takie rozwiązanie, naprawdę. Wiem, że każdy ma swoje ulubione książki, filmy, gry, postacie, itd, itp., jednak trzeba też zwracać uwagę na ich wady. Nowa prześladowczyni jest wręcz gloryfikowana, co, przyznam z ręką na sercu, wzbudziło u mnie sporą konsternację. Wydaje mi się, że osoba, która tak wiele przeszła, nie powinna uciekać się do takich nienormalnych akcji, a jeśli już - niedopuszczalnym zachowaniem jest przytakiwanie temu. Na szczęście pozostałe postacie nie zostały doszczętnie zniszczone i nadal dają się lubić. Często popełniają głupie błędy, ale mimo to nie czuję do nich niechęci jak w przypadku Hanny. "Olśniewające" pod względem fabuły i bohaterów są zdecydowanie słabsze od swych poprzedniczek, lecz mimo to nadal są lekkim czytadłem, dzięki któremu można się odprężyć. Ostatnie strony zapowiadają podskoczenie o kilka poziomów, zatem w następnej części czekam na coś, co dorówna chociażby "Bezlitosnym".
Podsumowując, ogromnie cieszę się, że od jakiegoś czasu zrezygnowałam z wystawiania ocen w skali od jednego do dziesięciu. Są książki, których po prostu nie da się ocenić punktami. Jedenasta część "Pretty Little Liars" jest właśnie taką książką - trudno mi powiedzieć, czy zasługuje na mocną tróję czy słabą siódemkę. Mogę jedynie stwierdzić, że pani Shepard chciała zrobić z tego tomu Słońce, które w zamyśle miało olśnić czytelników. Niestety, gdy za długo się patrzy w promienie naszej gwiazdy, można na dość długi czas się do niej zniechęcić. Nie zrozumcie mnie źle, ta powieść nie jest dnem dna, jest nawet niezła, ale w porównaniu do bardzo dobrego tomu dziesiątego zasługuje na miano zwykłego przeciętniaka. Wiem, że autorkę stać na więcej, dlatego, jak już wspomniałam, po dość obiecującym zakończeniu "Olśniewających", spodziewam się niesamowitej dwunastej części, która będzie przypominać mi piękny zachód słońca, nie zepsuty piekarnik. Mam nadzieję, że w kolejnym tomie - "Burned" - autorka nie spali moich oczekiwań.